W życiu potocznem Warszawy niedawny zgon Marcina Olszyńskiego przeszedł bez wrażenia. Przez trzy dni nazwisko jego w czarnej obwódce banalnej klepsydry odczytywali przechodnie, pisma brukowe w pomieszczonych nekrologach zaznaczyły śmierć jednostki użytecznej dla społeczeństwa, wreszcie niewielkie grono bliższych przyjaciół odprowadziło ciało na wieczny spoczynek. I koniec! Tryb życia wielkiego miasta dalszym potoczył się biegiem, aktualność wczorajsza ustąpiła miejsca aktualności chwili obecnej. W tych krótkich wzmiankach, które miałem sposobność w pismach warszawskich napotkać, uderzyła mnie jedna rzecz. Czuć było, że ci, którzy je pisali, wiedzieli o Olszyńskim bardzo mało, prawie, że nic; napomykano o jego zacnem sercu, o trudach dla ogółu podjętych, ale kogośmy właściwie w Olszyńskim stracili — nikt nie wykazał. Ci wszyscy, którzy o nim pisali, coś niecoś słyszeli o jego działalności – może w ostatnich latach widywali go nawet przy pracy w kancelaryi Muzeum, ale stanowczo człowieka takim, jakim był, nie znali. I znać zresztą nie mogli, gdyż grunt, na którym pracował, rola, której skiby orał, nie przez jedno już pokolenie przeorane były.
Z Olszyńskim wchodzi do grobu część życia duchowego tej garstki pionierów sztuki naszej, którzy, ująwszy kilof artystycznej pracy przed pięćdziesięciu laty, wyszli dawno już z koła gorączkowej aktualności i ze spokojem spełnienia szlachetnych zadań swej młodości legli już w grobie, lub w zapomnieniu dożywają resztek dni swego żywota. W Olszyńskim nietylko charakteryzuje się, lecz poniekąd koncentruje wspaniałe już w historyi sztuki naszej zajmujący miejsce okres jej pierwotny — okres przebudzenia się myśli o pięknie nie w jednostkach wyjątkowych, lecz w pewnej liczniejszej grupie młodzieży, która działalnością swoją, podjętą w imię jedynie miłości dla sztuki rodzimej, stała się podwaliną obecnego jej rozwoju. Jeżeli prowodyrami ruchu tego, jego najpoważniejszymi przedstawicielami, pozostaną tacy, jak: Gerson, Kossak, Kostrzewski, Simmler lub Pillati, artyści, to z pewnością duszą tego ruchu, łącznikiem spajającym w pewną całość oddzielne usiłowania był Marcin Olszyński.
Trudno było rzeczywiście o organizacyę duchową bardziej odpowiednią zadaniu, jakie miała spełnić: wielki zapał do wszystkiego, co piękne, co szlachetne, serce gorące, miłością dla kraju i dla współbraci przepełnione, umysł szeroko otwarty na wszelkie objawy myśli, kiełkującej w społeczeństwie. Takim przedstawia się nam Olszyński w pierwszem zaraniu swego życia, w pierwszych krokach, które samodzielnie stawiać zaczyna. Urodzony w 1830 r., jako syn zamożnej szlacheckiej rodziny, po ukończeniu nauk ogólnych, zapisuje się do nowo powstałej naówczas b. szkoły sztuk pięknych. Czyni to impulsywnie, wbrew tradycyi, która, szczególnie w owych latach, pracę na zagonie praojcowskim jako jedyny cel dla szlachcica stawiała. Olszyński młodzieńcem przeniewierzył się tradycyi: z obywatela ziemskiego stał się obywatelem kraju, dla jego dobra, dla przyszłej jego sławy pracując.
Szkoła nie przyniosła mu wyrobienia fachowego — dyletantem pozostał — wyrobiła natomiast zmysł artystyczny, pociągnęła ku ukochaniu sztuki, której, nie będąc nigdy fachowym malarzem, do końca życia służył. W szkole Olszyński zetknął się z generacyą, której zadaniem stała się regeneracya polskiej sztuki. Pod wpływem znakomitego w jej dziejach pedagoga, Feliksa Piwarskiego, młode to pokolenie zaczęło wspólną pracę — bez środków, bez poparcia, bez stosownej dla rozwoju ich usiłowań atmosfery, bez tradycyi dziejowej, któraby mogła ich usiłowania w pewnym prowadzić kierunku. Istna mrówcza praca na pustyni! W szeregu tym widzimy: Gierdziejewskiego, Kostrzewskiego, Gersona, Pillatiego, Sypniewskiego, Szermentowskiego, Lerue, Bakałowicza, Tegazza, Święckiego, Ceglińskiego, Maleszewskiego, Brodowskiego i tylu innych. Po latach kilku grupa się zwiększyła; przybyli do niej z zagranicy: Simmler i Kossak, przybył z Litwy Marszewski. Szkołę co rok kończyło kilku lub kilkunastu artystów.
Powiedziałem wyżej, że kierunku tego Olszyński był duszą; był on również i sercem jego, gdyż stał się ogniskiem życia wspólnego, węzłem łączącym w jednolitą całość te wszystkie młode serca, na jedną nutę bijące. Gdym spotkał w dniu pogrzebu Marcina Olszyńskiego jego starego przyjaciela i towarzysza Kostrzewskiego, powiedział mi frazes dobitnie charakteryzujący zmarłego: „Myśmy wszyscy wisieli przy Olszyńskim,— on nas karmił, pomagał nam, on pierwszy w Polsce kupował nasze obrazki”. Czy może być coś bardziej przemawiającego do duszy nad to szczere uznanie sędziwego mistrza? Środki materyalne, które posiadał, pozwalały mu czynić dobrze całemu gronu kolegów. Wspomagał, zachęcał do pracy, podnosił ducha, pchał ku wyżynie całą tę drużynę, która znowu pchała coraz wyżej ideę czystej sztuki. Pokoik studenta zamienia się po wyjściu ze szkoły na obszerne mieszkanie, pełne na ścianach obrazów, a w swojem wnętrzu przyjaciół. Mieszkanie Olszyńskiego, w szóstem dziesięcioleciu ubiegłego stulecia staje się ogniskiem nietylko towarzyskiem, lecz i duchowem — tu powstają projekty przyszłej kolektywnej pracy, urządzają instytucye, wiele też obrazów początek tu bierze.
Dwa kapitalne obrazy Henryka Pillatiego: „Turniej” i „Rozejście się narodów” — nawiasem mówiąc, nie znajdujące się jeszcze dotychczas w Muzeum przy Towarzystwie Zachęty były wykonane u Olszyńskiego i na jego zamówienie. Czyż nie są one dziś już historycznymi przyczynkami do poznania epoki, tak niedawnej napozór, a tak zapomnianej?
Olszyński nigdy nie był mecenasem sztuki, lecz był szczerym druhem artystów. Zbiory jego powstały same przez się — nie zbierał ich, gromadziły się one same, z konieczności. I trwało to póty, póki trwać mogło. Olszyński na ołtarzu sztuki złożył nietylko samego siebie, swoje życie, swoje serce — poświęcił on na nim cały swój byt materyalny. Naówczas zaczyna się drugi okres w działalności niepospolitej tej organizacyi. Zaczyna pracować dla chleba, nie opuszczając jednak terenu przeszłej działalności. Zakłada do spółki z Brandlem jeden z pierwszych poważnych zakładów fotograficznych. On pierwszy w swym zakładzie zużytkowuje sztukę w granicach fotografii.
Któż nie pamięta owych rokrocznie wydawanych kalendarzów ściennych z fotografiami znanych osobistości? Owych humorystycznych grup wszystkich redaktorów pism i t. p., okolicznościowych wydawnictw, które rozchwytywane przez publiczność, do rzadkości bibliograficznych należą? Winiety do wydawnictw tych, kompozycye całości i szczegółów robili artyści, jak: Kossak, Pillati, Kostrzewski. W zakładzie swoim, do spółki z Brandlem prowadzonym, fotografował również wszystkie cenniejsze obrazy z wystaw.
Nowe pole działalności Olszyńskiego odkryło się z chwilą założenia czasopisma Kłosy. Po bardzo krótkiem kierownictwie artystycznem Bronisława Kamińskiego, Olszyński obejmuje ten dział i prowadzi go przez lat kilkanaście, wlewając swoją pomysłowość i rzutkość w sferę, dość szablonowo poprzednio traktowaną. Iluż to artystów z młodszego już nieco pokolenia Olszyński pierwszy na szerszą widownię wyprowadził! Był on idealnym kierownikiem pisma obrazkowego.
Ostatnim etapem publicznej pracy Olszyńskiego było stanowisko kustosza w Muzeum Przemysłu. Skołatany życiem, ale pełen zawsze wnętrznego ognia, pracował i tu z pożytkiem dla instytucyi. Ale nie był to już dawny pan Marcin, ten, którego cała intelektualna Warszawa czciła ucztą składkową w 1875 r. Czasy się zmieniły, otoczenie stało się innem — wśród wymierającego pokolenia swych współtowarzyszów pracy, czynu i nadziei, pozostał osierociały, jakby do innego należąc już świata.
Człowiek ten, który, formalnie to rzec można, przez lat kilkadziesiąt stał na wybitnym posterunku, który przodował zawsze, gdy chodziło o cel szlachetny, którego życie tak jest związane ze sztuką polską, jak szabla ze swą pochwą — schodzi do grobu — zapomniany.
Piszę tę słowa z niewymownym żalem po stracie prawdziwie szlachetnego człowieka, z żalem po czasach, których on był jednym z ostatnich przedstawicieli.
Henryk Piątkowski
Tygodnik Illustrowany
R.45, nr 52 (24 grudnia 1904)