Podług szkicu własną jego ręką skreślonego

Urodziłem się artystą. Dość spojrzeć na mój profil, ażeby nabrać o tem silnego przekonania. Poczucie piękna rozwinęło się we mnie nadzwyczajnie. Lubię piękne ubranie, piękny lokal, piękną kobietę i piękne dwudziestopięciorublowe papierki. Lubię też piękne obrazy, tak żywe jak malowane. W szesnastej wiośnie życia marzyłem iż zostanę malarzem. Nie wiedziałem wówczas, nieszczęsny, jak ludzie są nikczemni, a nauka perspektywy mozolną! Wrodzona nienawiść do oleju (zarówno w potrawach jak i na płótnie znieść go nie mogę) zamknęła przedemną raz na zawsze sferę malarstwa olejnego. Ale pozostał mi rysunek.

— Nie będę drugim Siemiradzkim ani drugim Matejką – mówiłem do siebie – mogę wszakże zostać drugim Grotgerein.

Z początku rysowałem rzeczy fantastyczne: cmentarze, widma, kościotrupy i czarownice. Kilka tych strasznych kompozycji, od których mnie samemu włosy na głowie wstawały, zaniosłem raz do redakcji pewnego ilustrowanego czasopisma. Pan „kierujący częścią artystyczną” pokiwał nad niemi głową, i rzekł, bym po odpowiedź później się zgłosił. Gdym w przedpokoju nakładał kalosze, usłyszałem nagle, iż ten pan, który rozmawiając ze mną miał minę poważną wielce, zanosi się śmiechem szalonym… Przez dziurkę od klucza dojrzałem, iż to właśnie moje rysunki wesołością go taką przejmują…

— Brawo! – rzekłem do siebie uradowany — zostanę rysownikiem humorystycznym, jak Gavarni, jak Bertall, jak Kostrzewski. Widocznie moje szkice mają dar zabawiania ludzi…

I przerzuciłem się stanowczo do rodzaju wesołego.

Zacząłem od szkicowania fizyognomji osób znajomych i nieznajomych, które posiadały wyraz twarzy komiczny. Miałem z tego powodu kilka nieprzyjemności, a w dwóch cukierniach, w których stoliki i ściany przyozdabiałem swym humorystycznym ołówkiem, wymówiono mi gościnność… Ale czegóż człowiek nie przeniesie dla sztuki! Gdym już dostatecznie wprawił się w nowy rodzaj rysunku, postanowiłem, śladem takich artystów jak Kostrzewski, Pillati, Szymanowski, Lanci i inni, odbyć debiut w jednym z tygodników humorystycznych. Sądziłem — naiwny — że tą drogą zdobędę od razu popularność i pieniądze…

Najprzód zaniosłem drzewko do ,,Kurjera świątecznego.” Trzyjęto, poczęstowano mnie papierosem, a w tydzień potem wydrukowano w „odpowiedziach” że drzewko moje, jako zbyt proste a zamało żywiczne, nie kwalifikuje się do spalenia w piecu redakcyjnym, ergo każdej chwili odebranem być może i powinno…

Udałem się z blachą do „Kolców.”

Poważny mężczyzna, z brodą i w złotych binoklach, przyjrzał się pilnie mojej pracy, potem ją przemierzył wzdłuż i wszerz numerowaną linijką i rzekł, iż do ostatecznej oceny przedstawi ją jednemu z artystów. Gdym w kilka dni później zgłosił się po odpowiedź, ten sam mężczyzna wręczył mi mój rysunek owinięty starannie w bibułę i owiązany szpagatem…

— Cóż artysta? — spytałem niespokojnie.

— Artysta radzi panu, żebyś ze swoją blachą udał się do… blacharza…

Zagryzłem usta, skłoniłem się i wyszedłem. Miałem burzę w sercu, huragan pod czaszką i febrę w rękach i nogach. — Co robić? — zapytywałem sam siebie zstępując po schodach. Wtem odemknięto drzwi pracowni znajdującej się na dole. Zaleciał mnie krzepki zapach kolodjonu… Kichnąłem i rzekłem:

— Brawo! Zostanę fotografem! — Jakoż zostałem nim w samej rzeczy.

Dziś, tkwię na prowincji, zarabiam tyle, że mi wystarcza aż nadto na… papierosy, zachwycam córki urzędników swym artystycznym profilem, i miewam w pracowni swej sceny, z których śmiałbym się z pewnością od rana do nocy, gdyby nie to, że chroniczne zaległości w zapłacie komornego, a ztąd częste obcowanie z komornikami, nabawiły mnie już dawno czarnej melancholji… Mógłbym powiedzieć, że publiczność, która nawiedza mój zakład, jest nieliczna, ale za to doborowa. Plebs nie wzniósł się jeszcze do tych wyżyn cywilizacyjnych, na których posiadanie własnego fotogramu, oraz użycie mydła i grzebienia, są potrzebami tak niezbędnemi jak spożywanie codziennie śniadania, obiadu i kolacji. „Gośćmi” mojemi są prawie wyłącznie arystokraci i arystokratki miasteczka, oraz właściciele ziemscy z okolicy. Wobec cudownego wynalazku Daguerre’a, zachowują się oni trochę inaczej niż mieszkańcy stolicy, uważając go najczęściej za sztukę taką samą jak chodzenie po linie, jedzenie zapalonej waty lub wyciąganie z nosa kolorowych wstążek.

Otwierają się naprzykład drzwi i wchodzi pan Roch Męczywolski, pieniężny dzierżawca z okolicy. Wstępuje on w związek małżeński z siostrzenicą proboszcza, i zamierza uszczęśliwić narzeczoną własnym konterfektem!

— Czy pan dobrodziej życzy sobie popiersie? — pytam go uprzejmie.

— Jakto po piersi? — powtarza, czerwieniąc się. – Ja nie chcę ani po piersi ani po plecach, tylko przyszedłem odtelegrafować się i kwita.

Chcę go upozować, ale odsuwa mnie i mówi:

— Stanę jak do mazura, to będzie najlepiej. Właśnie w mazurze zakochała się we mnie panna Katarzyna.

Perswadować mu że to poza niestosowna, byłoby to próżną stratą czasu i języka. Biorę się do dzieła i po kilku minutach otrzymuję kliszę, na której muskularny szlachcic zdaje się zabierać do zabicia wołu, lub do trzaśnięcia parobka „na odlew…”

— Czy pan dobrodziej zadowolony z tego odbicia? – zapytuję, podsuwając ją gościowi pod oczy.

— Bardzo piękne — mówi — ale dla czegoś mi pan zrobił tylko jeden wąs?

— Dla tego, że pan dobrodziej pozował en trois quarts.

— Nie rozumiem po szwabsku. Mów pan do mnie jak się należy, polskim językiem.

— A więc dla tego, że pan był odwrócony do mnie w trzech czwartych…

—  Pal djabli arytmetykę! Koniec końcem, czy ja mam jeden wąs czy obydwa?

— Rozumie się, że obydwa, i jeżeli panu tak bardzo zależy na tym drugim wąsie…

— Czy mi zależy na wąsie? Jak pan możesz o tem powątpiewać! Przysięgam, że gdyby kto kiedykolwiek chciał mnie wąsa pozbawić, kości bym mu potrzaskał, jakem szlachcic!

— Niepotrzebnie się pan dobrodziej unosi. Można zaradzić złemu, i drugi wąs uczynić widoczniejszym.

Retuszuję fotografią, i gwałcąc prawidła perspektywy, czynię obie połowy wąsów prawie równemi. Pan Męczywolski, odbierając swe fotogramy, krzywi się jak po occie.

— Jednak ten szlachcic ma poczucie rysunku! — mówię w duchu z pewną uciechą.

— Kroćset byków!—wykrzykuje pan Foch. Cóż to ja mam pod nosem?

— To jest właśnie druga połowa wąsów pana dobrodzieja — mówię.

— Cóż znowu! To tak wygląda, jakbym zażywał tabakę i nosa nie utarł.

— Ależ zapewniam pana dobrodzieja…

— Proszę bez zapewnień! Zrobiłeś pan tabaczarzem człowieka, który raz tylko w życiu zażywał francuzką od bólu głowy. Tak się nie godzi mój panie!

— Ależ…

— I to jest fotografja przeznaczona dla mojej narzeczonej! Przez pana małżeństwo może być zerwanem! Ja panu proces wytoczę! Ja pana nauczę co to jest drwić z obywatela! Ja z panem…

Zatykam uszy i uciekam do drugiego pokoju, zatrzaskując drzwi za sobą. Szlachcic hałasuje przez jakiś czas, ale potem uspokaja się i wychodzi — nie zaniedbawszy wziąść do kieszeni wzgardzonych fotografji.

A teraz znów występuje na scenę pan Masełko, rachmistrz z biura powiatowego, człek cichy i tańczący tak, jak mu żona zagra.

— Chciałbym — mówi – żebyś pan zrobił mój kopersztych… to jest raczej dagerotyp.

— Jestem na pańskie usługi.

— Żona kazała… to jest raczej, prosiła mnie, żebym zawiesił swój dagerotyp obok jej portretu, kredką robionego. Nad kanapą w salonie wisi teraz tyl| ko ona, a przecie wypada, żeby małżeństwo zawsze razem wisiało. Nieprawda panie?

— Pragnie pan zatem mieć fotografję w dużym formacie?

— Mnie o format nie chodzi, tylko o to, żeby łańcuszek od zegarka wyraźnie się odznaczał. Takie jest życzenie mojej żony, która właśnie ofiarowała mi go na imieniny.

— Bardzo dobrze – a teraz niech pan usiądzie w pozycji swobodnej i naturalnej.

Pan Masełko wypycha naprzód brzuch z dewizką, a głowę zadziera do góry.

— W tej pozycji rozmawiam zawsze z interesantami — mówi, gdy go nakłaniam do wyprostowania karku.

Zakładam kliszę, wymierzam przyrząd, raz, dwa, trzy — i otrzymuję na szkle wizerunek potworny człowieka z olbrzymią ręką przyciśniętą do piersi i z kolosalną nogą na front wysuniętą. Szyja, gwałtownie przekrzywiona, wydaje się spuchniętą, a głowa, oblana w górnej części jasnem światłem zdaje się być pozbawioną czaszki i włosów. Pan rachmistrz przygląda się swej podobiźnie z zadowoleniem, ale nagle, obracając się do mnie, mówi:

— Dlaczego mój tużurek taki pomarszczony na bokach i na przedzie?

— Dla tego, żeś pan chciał uczynić swój łańcuszek jak najbardziej widocznym.

— No, niech i tak będzie. Ale z odbijaniem portretów niech się pan wstrzyma cokolwiek. Moja żona musi wprzód zobaczyć kliszę.

Nazajutrz przybywa do pracowni pani Masełkowa, niewiasta otyła i energiczna.

— Ależ panie, cóżeś pan zrobił z mojego męża! – wykrzykuje na widok nieszczęsnego portretu. – Michaś jest tylko trochę szpakowaty, a pan mu zrobiłeś włosy siwe zupełnie!

— To efekt światła, pani dobrodziejko.

— Mogłeś pan był fotografować bez światła. Nikt pana nie przymuszał! A ta szyja, Boże wielki! Michaś ma wprawdzie podbródek, ale nie taki znów ogromny… Zresztą, wszystkoby jeszcze uszło, żeby nie ten tużurek, który tak wygląda, jakby go psu z gardła wyciągnięto! Taki piękny, nowiusieńki tużurek, na Wielkanoc dopiero sprawiony!

Zaczynają się perswazje, układy, poprawki, wreszcie państwo Masełkowie wychodzą udobruchani.

Jeżeli z portretowaniem mężczyzn dość jest ambarasu, to cóż dopiero mówić o — damach! Przybywa naprzykład pani Porzeczkowska, i zaczyna w ten sens:

— Czy to pan zdejmował panią Agrestowicz?

— Tak, pani dobrodziejko; ja miałem to szczęście.

— To moja najlepsza przyjaciółka. Kochamy się, jak siostry.

— Bardzo mi przyjemnie. Czem mogę pani służyć?

— Chciałam właśnie, żebyś pan mnie odrobił tak, jak panią Agrestowicz — w oświetleniu a la rębacz.
— A la Rembrandt?

— To, to, to — zawsze zapominam. Tylko proszę, żeby mojej fotografji wcale nie retuszować. Nie pragnę wcale wydawać się młodszą i ładniejszą niż jestem. Idzie mi tylko o to, żeby portret był podobny.

— Zastosuję się do życzeń pani dobrodziejki — mówię z uprzejmym ukłonem, a w duchu myślę: — Czy baba oszalała? Jakże może obejść się bez retuszu taka twarz płaska i rozmazana, z rybiemi oczami, o ustach podobnych do szpary w skarbonce, o uszach odstających, o nosie przypłaszczonym i niewyraźnym? Bez retuszu! Na szczęście, wiem ja dobrze, czego się trzymać w tej mierze…

Po mozolnej pracy, w której pendzelek niemało miał do czynienia, zdołałem usunąć zbyt głębokie zmarszczki, nadać trochę ekspresji rysom, uszlachetnić nieco wyraz ust i oczów, i uczynić wreszcie fizjognomję tę znośną — rozumie się, tylko na papierze. Pani Porzeczkowska ogląda swój konterfekt.

— Czy pan się czasem nie pomylił? mówi z komicznem zadziwieniem. Czy to ja mam być naprawdę?

— Tak, pani dobrodziejko, o tyle przynajmniej, żeś pani do tej fotografji pozowała…

— O panie! Nie jestem ja zarozumiałą, i wiem, że się do najmłodszych nie liczę, ale nikt we mnie nie wmówi, żebym miała być podobną do tego koczkodana, któregoś pan tu namalował!

— A jednak, łaskawa pani…

— Pani Agrestowicz nie jest wcale młodszą odemnie, ani urodziwszą, a jakaż różnica pomiędzy jej fotografją a moją! Jak widzę, zmuszona jestem cofnąć moją proźbę, i pozwolić panu retuszować. Więc zgoda; retuszuj pan, retuszuj, retuszuj!

Czyż można powiedzieć tej nudnej damie: To, na co pani teraz pozwalasz, już dawno jest zrobione, i jak pani widzisz, na licha się nie zdało?… Na taką szczerość nie pozwala dobre wychowanie. Biorę więc raz jeszcze za pędzelek, maluję, czernię, kreślę, i wreszcie, po tysiącznych sprzeczkach i okłamywaniach, pozbywam się i kopji i oryginału.

Innym razem przychodzi dama, podobna do żaby, i prosi, żeby ją odfotografować w profilu. Nie wypada rzec tej damie: Ten, kto to pani doradzał, chciał cię na śmieszność wystawić, gdyż pani masz żabią fizjognomję… Doradzam pozycję
en trois ąuarts.

— Broń Boże! wykrzykuje dama — ja chcę profilu, czystego profilu!…

Pewnego dnia przyszli państwo Głuptaszkowie, młode małżeństwo, które nie miało jeszcze dość czasu do nacieszenia się sobą. Upozowałem ich, odszedłem do aparatu, patrzę przez szkło, a oni całują się w najlepsze… Sądzili w prostocie ducha, że nakrywszy się suknem, nie widzę ich wcale!

Miewam ja i lepsze jeszcze sceny — alebym wszystkich na wołowej skórze nie spisał. Krótko mówiąc, męczę się w tej przeklętej mieśścinie. Jeżeli macie dla mnie jakieś wznioślejsze zajęcie, napiszcie, a balonem ztąd ucieknę. Szkoda bowiem, żeby miał się zmarnować na partykularzu człowiek z takiemi zdolnościami – i z takim profilem!

Saletrzan

Kolce
tygodnik humorystyczno-satyryczny illustrowany
R. 9, 1879, no 1