W tegorocznym trzecim numerze „Słowa” spotykamy artykuł pióra kobiecego podznaczony inicyałami E. Zm. i opatrzony tytułem: „Nasze panny i małżeństwo.” Głos to jest surowy dosyć, może nawet o parę stopni więcej niż dosyć, oskarzający matki i córki, wytykający im ich usterki własne, odziedziczone marzycielstwo nieuleczalne, nieznajomość życia, przemieszkiwanie w obłokach, niechęć przystosowania się do warunków danych, a przy tem marzycielstwie i flirt, i różne inne rzeczy niektóre. Owocem rozumie się tego wszystkiego ma być niepohopność mężczyzny do zawierania związku małżeńskiego, bo i nie może być inaczej, zwłaszcza, że nasze czysto słowiańskie braki w wychowaniu utrudniają i pannie także wybór przyszłego – jak ta pani nazywa – towarzysza złej i dobrej doli. Przyczyna zaś leży w tem,  że my jesteśmy społeczeństwem marzycielskiem, próżnem, że nie wyrabia my w naszych dzieciach hartu i nie uczymy ich patrzeć trzeźwo. Każda panienka podrastająca słyszy o swojem przyszłem zamążpójściu, jako o czemś niezwyczajnem, wchodzącem w zakres baśni.

Wie to panienka, że ojciec i matka myślą dla niej o świetnej partyi, a że jest ładna, więc wierzy w tę świetność i przechodzi często mimo szczerego uczucia, które nie łączy się z widokami ekwipażu i apartamentu. Najczęściej w pogoni za tymi ostatnimi ideałami trawi młoda panna nasza młodość i wyjaławia serce.

Rozbierając alternatywy, jakie ma przed sobą marzycielka taka, przypuścić należy, że te marzenia albo się iszczą, albo zawodzą. W pierwszym wypadku baczyć należy, że przez tak zwane świetne małżeństwo rozumieć należy konieczną nierówność, która dla panienki takiej wchodzącej w stosunki ludzi wyższych majątkiem, urodzeniem, polorem i t.d, i t.d. rękojmi szczęścia nie przedstawia żadnych. Dodaje autorka artykułu, że w zawieraniu takich świetnych partyi więcej jest zawsze winy rodziców, niż panny samej; oni są kusicielami i oni dla zadosyćuczynienia swojej miłości własnej, uniemoralniają córkę.

Tyle o próżności rodzicielskiej, a teraz bliższe określenie tego rozbujania wyobraźni osób młodych, czyli tego marzycielstwa nieszczęsnego.

Powiada p. E Zm, że każda dusza słowiańska ma nadmierną dozę tej wybujałości szczypta tego daru opromienićby mogła życie — zaduża dawka czyni je ciągłym rozdźwiękiem z rzeczywistością. Matki nie tępią w sercach córek tego chwastu, albowiem nie odgadują ich myśli; nie każda matka umie być swojej córki przyjaciółką, ztąd panienki ze zwierzeniami swemi szukają uszu pobłażliwych i znajdują je często tam, gdzie niepowinny. W gronie koleżanek toczą się rozprawy o miłości; zasilane pokątną lekturą, i ztąd właśnie wyrastają chwasty owych wybujałych aspiracyi, a że nikt, jak mówi p. E. Zm. nie kanalizuje tych poglądów, więc wyrastają ideały niedościgłe, podczas gdy my żyjemy na ziemi wśród ludzi, a nie na błoniach księżycowych.

Taki zaś ideał w mniemaniu p. Zm. zdobny bywa nietylko w piękny zarost, płomienne oczy i karminowe usta, ale i we wszystkie przymioty serca, umysłu i ducha. Ze zaś żaden ze spotkanych mężczyzn nie pasuje do tej miary, więc nieszczęście, zawód et caetera, wskutek których w sercu powstaje pustka, zapełniana coraz częściej parodyą miłości — przebrzydłym flrtem, który w artykule nazwanym jest osiem amerykańsko-angielskim. Rozflirtowana panienka nie rozumie, że przy ogniu, który ma świat odradzać, ona przygrzewa sobie żelazko do grzywki, że kochliwość rozdraźnia nerwy, sieje zarazek histeryi, przepala bezużytecznie organizm i t.d. Ale młoda panienka tego nie pojmuje, albowiem jej nie uczono nigdy, że miłość to nie figlik, ani psikus, ale że to potęga żywiołowa, taka jak przypływ i odpływ morza. Ani mama, ani nauczycielka, ani przełożona nie mówią jej tego nigdy. (Co prawda, że z temi słowami ostatniemi na ustach najciekawiejby wyglądała przełożona). One wszystkie mówią o tem, ale półsłówkami, z półuśmiechem, a tym sposobem panienka uczy się na miłość patrzeć jak na zabawkę. Nie zna przytem życia, bo kochająca matka zawsze starała się odgrodzić ją od rzeczywistości, a matki wogóle uczą nie tego, co my winni jesteśmy dać od siebie życiu, ale tego co nam się należy od życia.

Tymczasem te matki powinnyby mówić z córkami szczerze i otwarcie, badać tętno ich serduszek, tłómaczyć im, że nie spotkają na swej drodze królewicza z bajki, ani takiego, co jak Lohengrin spłynie na łabędziu, co będzie pieścił i myśli uprzedzał, ale że to będzie sobie ktoś taki, co przyjedzie w zwyczajnej dorożce, albo na węgierskim wózku, że będzie on jadał bigos i zawijał zawijane zrazy, słowem będzie taki, jak wielu innych, i że trzeba będzie myśleć o jego wygodach, potrzebach i upodobaniach i w tem spełnieniu zadania szukać dla siebie szczęścia. (A co będzie wtedy z tą potęgą żywiołową straszną jak przypływ morza — co ona ma z bigosem i zrazami zawijanymi wspólnego?).

Tygodnik Mód i Powieści
pismo ilustrowane dla kobiet
R. 42, 1900, nr 2